Na naszym Facebooku wczoraj wspomnieliśmy o historii ukrywania angielskiego lotnika Waltera Davisa w w leśniczówce w Smolarzynach (1944-1945), nad którą pochylił się dr Andrzej Borcz.

Dziś zachęcamy również do zapoznania się z artykułem dr. Borcza pt. O ukrywaniu alianckich żołnierzy oraz cichociemnych na terenie Obwodu AK Łańcut, który ukazał się w Biuletynie Informacyjnym z kwietnia 2022 r. (s. 27-36). Publikacja jest bogata w fotografie i do przeczytania poniżej.

Nr 04/2022

Ciekawie o angielskich wojskowych w naszym rejonie opowiada także w swoich wspomnieniach pan Józef Borcz (dziadek dra Andrzeja Borcza, prezes Koła Łańcut ŚZŻAK). Jego relacja została opublikowana w 2012 r. na stronie https://okupowanamlodosc-animator.blogspot.com/2012/04/burza-przesza-bokiem.html

Fragment wspomnień dotyczących spotkania dwóch Anglików Waltera Davisa i Johna Blooma w 1944 roku cytujemy z powyższego źródła tutaj:

Józef Borcz ps. Krótki (ur. 5 września 1921 w Woli Małej, zm. 16 marca 2013 w Żołyni) – polski działacz społeczny, żołnierz ZWZ i Armii Krajowej, porucznik Wojska Polskiego.Było jeszcze inne zdarzenie. Szliśmy za San. Słyszymy, że leci samolot. To była noc, coś około dwunastej. Koledzy mówią: „O, Niemiec się wybrał, ciekawe gdzie w nocy?” W nocy Niemcy mało latali. Ja mówię: „ Panowie, to nie jest niemiecki samolot” – wydawał piękny, metaliczny dźwięk. „On jest angielski, zobaczycie”- lotnictwo to było moje hobby. Leciał na zrzut, nie wiem gdzie i Niemcy go ostrzelali, gdzieś nad Budapesztem. On się wlekł tutaj, żeby wylądować po stronie rosyjskiej – już wtedy granica [frontu] była na Sanie. Załoga wiedziała, że nie doleci. Silniki już się kończyły, więc wyskoczyli prawie wszyscy. Został chyba tylko pilot i przymusowo lądował koło Leżajska . Dostał się do niewoli. Tymczasem nasza grupa była w lesie, czekaliśmy na ten marsz za San. Tym lasem zajmował się gajowy Szozda, a jego syn Ignaś, taki dryblas jak ja,  szedł z nami. W pewnej chwili mówi: „Panowie, są Anglicy. Jest Anglik u ojca i trzeba, żeby ktoś poszedł porozmawiać.” Z nami był rodowity Anglik. Gdy były lądowania pod Dieppe, dostał się do niewoli. To był żołnierz piechoty. Był w obozie jenieckim, gdzieś w Polsce, uciekł z tego obozu i przeszedł na Sanie granicę do Ruskich. Ruscy go złapali i uznali, że to szpieg. Uciekł od Ruskich, wrócił z powrotem i ukrywał się u Sowy w Soninie. Nazywał się John Bloom. Gospodarz, u którego mieszkał miał dwóch synów, obaj byli w AK, oraz córkę Kasię. Ja tam byłem raz w niedzielę. Anglik mówi: „Jak to u was jest? Kasia to jest Kasia, a na obiad jest kasza!” Nie mógł tego pojąć różnicy w wymowie. Polubił tę Kasię, później się pobrali i wyjechali do Anglii, mieli dwóch synów. Bloom wyszkolenie miał idealne. On potrafił leżeć z karabinem, odbić się rękami i nogami i od razu się znalazł metr obok, ale jak przyszło do strzelaniny, rzucił karabin i dawał dyla. Ja mówię: „Bloom! Tak to u nas się nie robi, że się ucieka z karabinem” Kupę śmiechu było z nim… W każdym razie wtedy w lesie wysłaliśmy Johna do gajowego. Okazało się, że ten Anglik i John Bloom mieszkali w Londynie na sąsiednich ulicach. Z początku ten Anglik nijak nie mógł dojść do tego, że w końcu ma krajana. […]
Oni wszyscy trafili w dobre ręce. W samolocie było ich chyba dziesięciu. Nie wiem, czy akurat wtedy ten samolot do zrzutu był w pełni uzbrojony. Bo ten typ z przodu miał cztery karabiny maszynowe, we wieżyczce na górze cztery, w ogonie cztery, z boku po jednym. Do dziesięciu ludzi w takim samolocie było (w tym pilot, drugi pilot i nawigator), ale to był kolos.
Józef Borcz

Zostaw komentarz