W dniu 1 września 1939 r. o godz. 445 niemiecka machina wojenna uderzyła na Polskę z powietrza, morza i lądu, szerząc postrach, śmierć i zniszczenie tego wszystkiego, co pracowite ręce całego Narodu wybudowały w okresie 20–lecia niepodległości. Polska miała już nowoczesny przemysł zbrojeniowy, rolniczy i własną flotę morską, z której wszyscy Polacy byli dumni. Został zniszczony spokój w społeczeństwie, ludzka godność, kultura, a przede wszystkim jej siła intelektualna.

W godzinach porannych nie wiedzieliśmy jeszcze o wybuchu wojny, gdyż brak było jakiejkolwiek informacji na ten temat w radio. W godzinach południowych zostało ogłoszone przez Prezydenta RP Ignacego Mościckiego orędzie dla Narodu, zaczynające się od słów: „Nasz odwieczny wróg Niemcy, wkroczył dzisiaj w granice Państwa Polskiego…”. Już 1 września na naszym terenie był bombardowany przez lotnictwo niemieckie Sanok, Jasło, Rzeszów, a 11 września Krosno.

Wszyscy czekali na dalsze wypadki. Następne informacje z radia na temat działań wojennych były bardzo skąpe. Podawano tylko, że bohatersko broni się załoga na Westerplatte i na innych odcinkach. Zgodnie z panującą opinią byłem przekonany, że nawałnicę niemiecką odeprzemy naszym orężem przy pomocy wojskowej Francji i Wielkiej Brytanii, na podstawie zawartych wcześniej porozumień i traktatów o wzajemnej pomocy w przypadku zaatakowania przez Niemcy.

Pamiętna była niedziela 3 września 1939 r. Usłyszeliśmy wtedy w naszym radiu komunikat, że Francja i Wielka Brytania wypowiedziały Niemcom wojnę. Powiedziałem po usłyszeniu komunikatu z radością, że „to już ostatnie godziny Hitlera”. Jakże również wtedy pomyliłem się w ocenie sytuacji politycznej. Sam fakt wypowiedzenia wojny Niemcom w niczym nie zmienił sytuacji na froncie polsko – niemieckim. Armie niemieckie mając miażdżącą przewagę nad naszym wojskiem, przede wszystkim w lotnictwie, broni pancernej i oddziałach zmotoryzowanych, wykorzystując w dodatku fakt zaskoczenia, parły szybko naprzód, mimo bohaterskich zmagań poszczególnych ugrupowań naszej armii.

Coś się we mnie załamało, gdy widziałem tłumy zatrwożonych uchodźców cywilnych ze Śląska, Krakowa, Tarnowa, uciekających lutecką drogą wozami, rowerami, na piechotę w kierunku wschodnim, a następnie i naszych żołnierzy utrudzonych marszami, gdyż szli dniem i nocą w spiekocie upalnego września, cofających się przed naporem wojsk niemieckich.

Tak jak mój brat Bronek, cioteczny brat Marian Chlebicki i koledzy Staszek Panek, Michał Janusz, chciałem i ja uciekać „na wschód” w kierunku Domaradza i Przemyśla. Do dyspozycji było tylko dwa rowery. Nie mogliśmy więc jechać w trójkę na jednym rowerze, skoro nawet we dwóch jazda była utrudniona. Zostałem więc w domu z konieczności. Także mój Tato zdecydował się uciekać przed Niemcami, z tym, że udał się w kierunku Rzeszowa. Przed wyruszeniem Tato powierzył mnie, 15-letniemu chłopcu obowiązki sprawowania męskiej opieki nad całą rodziną, co przyjąłem z pewnego rodzaju dumą, ale i niepokojem.

Po przemarszach uciekinierów cywilnych i naszego wojska, zapanowała w Lutczy głucha cisza, przerywana tylko warkotem silników przelatujących niemieckich eskadr lotniczych. z polskich samolotów widziałem tylko jeden samolot „Łoś”, jak przelatywał nad Lutczą. Ci mieszkańcy, którzy pozostali we wsi, zadawali sobie trwożliwe pytania, co z nimi będzie, jak się z nimi obchodzić będą najeźdźcy. Na wszelki wypadek noce spędzałem w brogu na zboże, który był obok domu.

W niedzielę 10 września 1939 r. udałem się razem z Mamą do kościoła oddalonego od nas 2 km, aby pomodlić się za naszymi uciekinierami, którzy wyruszyli na wschód sądząc, że na linii Sanu i Wisły zostaną wojska niemieckie zatrzymane, a oni będą mogli wstąpić do naszej armii i walczyć z najeźdźcami. Udając się do kościoła na sumę, jak też i z powrotem do domu, nie szliśmy główną drogą, a ścieżkami obok rzeki Stobnicy, obawiając się niemieckich samolotów i ostrzeliwania nas z broni maszynowej. Wiedzieliśmy już, że lotnicy niemieccy wbrew zakazom, notorycznie atakowali ludność cywilną.

Mieszkając obok głównej drogi, 11 września zauważyłem jadący od strony Strzyżowa na rowerach oddział żołnierzy. Mieli innego koloru mundury niż wojsko polskie, bo wpadające w kolor niebiesko – stalowy. Na kierownicach mieli oparte ręczne karabiny gotowe w każdej chwili do strzału.

Początkowo sądziłem, że jest to oddział żołnierzy czeskich, gdyż słyszeliśmy, że gen. L. Svoboda organizował na ziemiach polskich w Krakowie, po zajęciu przez Niemców Czechosłowacji, oddziały wojskowe do walki z nimi. Gdy jednak zbliżyli się i usłyszałem, że mówią do siebie po niemiecku, zrozumiałem, że to nie Czesi, a Niemcy i że zaczęła się z tą chwilą dla nas okupacja. Za tą pierwszą grupą wkrótce zaczęły się posuwać dalsze bardzo liczne jednostki wojskowe niemieckie, w przeważającej mierze zmotoryzowane. Widząc ich potęgę militarną nie tylko w powietrzu, ale i na lądzie, broń, którą dysponowali i pojazdy samochodowe oraz butę zwycięzców, wszystkich ogarnęło przerażenie i przygnębienie. Żal był tym większy, gdyż zadawaliśmy sobie pytanie: „Gdzie są nasi alianci, wojska Francji i Wielkiej Brytanii?”

A radiowe komunikaty „wojenne” tych państw podawały w tym czasie, że walki z Niemcami toczą się między rzekami Mozą a Mozelą oraz że ostrzeliwane były mosty koło Saarbrücken. Każdy z nas głowił się, gdzie są położone te rzeki Moza i Mozela i mosty koło Saarbrücken? Po wyszukaniu tych rzek i miejscowości Saarbrücken na mapie zrozumieliśmy, że walki toczą się na terenie przygranicznym, niemiecko – francuskim i pomoc dla Polski nie nadejdzie, że polskie wojsko walczy w osamotnieniu.

Tymczasem front szybko przesuwał się w kierunku wschodnim. Nie udało się zatrzymać Niemców na linii rzek Wisły i Sanu. Wkroczenie na wschodnią część terytorium Polski armii sowieckiej, w dniu 17 września 1939 r., było początkowo uważane wśród nas, że chcą Polakom pomóc w walce z Niemcami. Nie znaliśmy jednak postanowień tajnych układów Niemiec ze Związkiem Radzieckim z końca sierpnia 1939 r. przez Ribentropa i Mołotowa, że w grę nie wchodzi pomoc Polakom, ale wbicie noża w plecy i okupacja przez Związek Radziecki połowy wschodniej Polski.

Także drugi wróg, stalinowski Związek Radziecki miał te same cele – zniszczenie państwowości polskiej i Narodu poprzez natychmiastowe unicestwienie jego mózgu – najwyższych oficerów i dowódców wojskowych oraz wyższych urzędników administracji państwowej, kościelnej i społeczeństwa. W tej trudnej sytuacji, jaka powstała po opuszczeniu przez Rząd, Prezydenta RP Ignacego Mościckiego i Wodza Naczelnego Marszałka Rydza Śmigłego terytorium Państwa Polskiego udając się do Rumunii, z którą Polska była zaprzyjaźniona, wszyscy martwiliśmy się o przyszłość Polski, najbliższych, którzy zostali powołani do wojska i byli na froncie, jak też naszych „uciekinierów”.

Najwcześniej wrócili w naszej rodzinie z „uciekinierki” Tato, gdyż doszedł tylko do Straszydla, a zamierzał iść do rodzinnej wsi Brzózy Stadnickiej. W Straszydlu dowiedział się, że Niemcy są w Dębicy, a może już i w Rzeszowie. Uznał, że dalsza ucieczka nie ma żadnego sensu i wrócił z powrotem do domu w Lutczy. Z powrotu taty, a także w październiku 1939 r. Bronka i ich kolegów bardzo się ucieszyliśmy, gdyż znów byliśmy razem. Jak nam opowiedzieli nasi „uciekinierzy” koło Gródka Jagiellońskiego samoloty niemieckie bombardowały ich i ludność udającą się w kierunku wschodnim Polski. Było wielu zabitych, rannych. Nasi uciekinierzy nie ucierpieli jednak w czasie bombardowań. Dotarli do Lwowa nocą, a następnie do miejscowości Brzeżany koło Tarnopola. Tam zostali otoczeni przez żołnierzy sowieckich, odebrane zostały im rowery i karabinek, który mieli ze sobą, do odstraszania band ukraińskich, które napadały na cofających się polskich żołnierzy i cywilnych uciekinierów. Naszej czwórce uciekinierów udało się jednak wyrwać z okrążenia sowietów i uciec. Powrotną drogę musieli jednak przebyć pieszo, idąc do domów.

Okupacja niemiecka i działania wojenne spowodowały braki w sklepach artykułów pierwszej potrzeby, jak też produktów żywnościowych. W szczególności nie było środków czystości, mydła, nafty niezbędnej do lamp oświetleniowych, artykułów tekstylnych, odzieży, butów, a z żywnościowych soli i cukru. Mój Tato dowiedział się od p. Krausów z Jasienicy, że przez Kółko Rolnicze można w cukrowni w Przeworsku kupić cukier. Zaopatrzył się w przepustkę z Kasy Stefczyka, wziął pieniądze potrzebne na kupno cukru i wynajętą furmanką pojechał przez Domaradz do Przeworska. Wrócił szczęśliwie, przez nikogo nie zatrzymany z tysiącem kilogramów cukru. Cukier złożono w szkole i tu sprzedawano go komisyjnie na gospodarstwa według ilości osób. W kilka dni potem pojechał jeszcze raz do Przeworska, ale darmo, bo cukrownia już cukru nie sprzedawała. Z tego cukru co Tato przywiózł z Przeworska, nauczyciele mogli zakupić po ok. 5 kg na rodzinę. Tato chcąc się odwdzięczyć p. Krausom za informację udzieloną mu o możliwości zakupu w Przeworsku cukru, przekazał (jako darowiznę) także ok. 5 kg. Cukier ten zawiozłem p. Krausom, z czego się bardzo ucieszyli. Z kolei ja miałem możność spotkania się po raz pierwszy od wybuchu wojny z Janeczką.
Z kolei Bronek z Mankiem późną jesienią 1939 r. wybrali się furmanką do Wieliczki i Krakowa, by zakupić sól i wyroby tytoniowe, celem odsprzedania tych towarów, których w ogóle w sklepach nie było. Jakoś szczęśliwie powrócili z tej wyprawy, co nie było łatwe, z uwagi na kontrole jakie na drogach robili Niemcy. Bronek umiał dobrze mówić po niemiecku i dlatego łatwiej mu było dogadać się z kontrolującymi i bez większych przeszkód zakupiony towar dowieźli do Lutczy.

Gehenna okupacyjna.

Początkowo Niemcy w czasie przemarszu przez Lutczę jak i w okresie chwilowego pobytu nie odnosili się źle do ludności. Wiedzieliśmy jednak, że to nasz odwieczny wróg i nie trzeba mu ufać. To stwierdzenie miało uzasadnienie, bo już z początkiem listopada 1939 r. gestapo niemieckie, chcąc przeszkodzić w obchodzeniu Święta Narodowego Polski 11 listopada, dokonało aresztowań w Lutczy. Między innymi został aresztowany mój Tato razem z innymi nauczycielami (także Żydówka Willnerowa) i osadzony w wiezieniu na zamku w Rzeszowie. Gestapowiec, który go aresztował, czekał w pokoju, aż Tato spakuje i zabierze ze sobą bieliznę do więzienia. Widząc zawieszonego na ścianie stylowego orła – Godło Państwa Polskiego (którego wykonał ks. Tytus Mermon i podarował do Rodzicom) powiedział: „Po co on wisi, kiedy Polska upadła”. Na to mój brat Bronek odpowiedział mu hardo po niemiecku, że „On tu wisi i będzie wisiał”. Gestapowiec jednak nie odpowiedział już nic, wyprowadził Tatę do samochodu i wraz z innymi aresztowanymi odjechał w kierunku Strzyżowa.

Uwięzienie Taty było pierwszym dotkliwym wydarzeniem dla naszej rodziny. Brat Bronek, Alina Wątrobska, Stefan Krępski pojechali zaraz po aresztowaniu rowerami do Rzeszowa, by odszukać swoich ojców i udało im się ustalić, że zostali osadzeni w więzieniu na zamku w Rzeszowie. Kilkakrotnie zawozili im paczki żywnościowe. Także moja Mama wyjeżdżała do więzienia w Rzeszowie i czyniła usilne starania o powrót Taty do domu. Musieliśmy oddać wszystko zboże na wymierzony przez Niemców kontyngent, by mieć podstawę do starań o uwolnienie mojego Taty z więzienia. Odniosły one skutek i Tato po około dwu tygodniach wrócił do domu.

Zostaliśmy jednak bez podstawowego środka żywności, jaki stanowił chleb pieczony w domu, a było nas w rodzinie 8 osób, z których poza najmłodszym bratem Józkiem 7 osób dorosłych. Zaczął się niedostatek i chwile naprawdę głodne. Pamiętam pasterkę, jaka odbyła się w godzinach wieczornych w pierwszym roku wojny. Z taką siłą śpiewano kolędy, iż wydawało się, że ściany kościoła tego nie wytrzymają. Z jaką głęboką wiarą odbieraliśmy słowa kolędy: „Bóg się rodzi, moc truchleje…Podnieś rękę Boże Dziecię – Błogosław Ojczyznę miłą, W dobrych radach, w dobrym bycie – Wspieraj jej siłę swą siłą, Dom nasz i majętność całą i wszystkie wioski z miastami…”.

Pierwsza okupacyjna zima był wyjątkowo ciężka i długa, a i następne były podobne. Wigilia i Święta Bożego Narodzenia były bardzo smutne. Łamiąc się opłatkiem życzyliśmy sobie, aby wiosną 1940 r. alianckie wojska Francji i Wielkiej Brytanii, a także polskie, które już organizowały się na emigracji i Krajowej Armii Podziemnej pod wodzą naczelnego Wodza, generała Władysława Sikorskiego, uderzą na Niemcy i przepędzą ich z Polski.

Rok 1940 rozpoczęliśmy niepewni przyszłości, nie przewidując najczarniejszych czasów, jakie nas czekały ze strony zaborczych Niemiec rządzonych przez Adolfa Hitlera i wojującego komunizmu, w którym rządził Józef Stalin. Były to rządy na ziemiach Polskich dwu największych ludobójców świata. Wkrótce po zajęciu Polski wystąpiły dotkliwe braki żywności wobec nałożenia na ludność kontyngentów na zboże, płody rolne, żywiec, mleko. Nieoddawanie ich groziło osadzeniem obciążonych w więzieniach lub obozach przymusowej pracy. Każdy więc rolnik chcąc obronić się przed zabraniem go do więzienia lub obozu, resztki zboża, żywności i mleka oddawał, a rodzina cierpiała głód. Wiele osób z Lutczy zmarło z powodu marnego odżywiania się i wyniszczenia organizmu. Braki były także duże w ubraniach, butach, środkach czystości. Brak było też opału do ogrzania mieszkań i nafty do oświetlenia ich w długie zimowe wieczory.

Panujące przez kilka lat w czasie okupacji ostre zimy z temperaturami minus 25-30 st. C i dużymi opadami śniegu dawały się ludności mocno we znaki. Nawet jak ktoś chciał wyciąć w swoim lesie drzewo, to musiał uzyskać specjalne zezwolenie. Pomimo panujących niskich temperatur, nie zważając na mróz jeździliśmy na nartach po stokach gór. Lutczacy nie zaniedbywali uprawiania tego zimowego sportu rozpowszechnionego w Lutczy w okresie przedwojennym.

Nie uczęszczając do gimnazjum, gdyż średnie szkoły, a także i wyższe szkoły zostały przez Niemców zamknięte, starałem się nie marnować czasu i powtarzałem sobie program II kl. gimnazjalnej, a szczególnie matematykę. Postanowiłem sam, przy pomocy Taty i Bronka przerabiać program III klasy. Było to możliwe w okresie zimy, kiedy nie było pracy na roli. Wiosną, latem i jesienią byłem zbyt zaabsorbowany pracą na roli razem z innymi domownikami. Do nauki z zakresu szkoły średniej zachęciła mnie Janeczka wraz z p. Krausem i rodziną.

Trudno było uzyskać jednak podręczniki szkolne do nauki oraz obowiązujące lektury do języka polskiego i tutaj dużo pomogli mi p. Krausowie. Niezależnie od nauki, gdzieś po świętach Trzech Króli rozpocząłem naukę gry na skrzypcach, które miał Tato. Brzdąkałem palcami po strunach znane mi kolędy. Oczywiście, że nie wychodziło mi to dobrze, nie mówiąc już o graniu przy pomocy smyczka. W czasie jednego
ze spotkań towarzyskich Bronka z jego przyjaciółmi u nas w domu, przygrywał nauczyciel Michał Janusz, wybitnie uzdolniony muzyk, artysta, filolog. Miał duży, piękny akordeon dobrej marki „Hohner” o 120 basach, skrzypce, mandolinę, flet i kornet. Zakupił te instrumenty przed wybuchem II wojny z pensji nauczycielskich, ucząc w szkole na Kresach Wschodnich Polski.

Poprosiłem Michała Janusza, czy nie mógłby mnie nauczyć grać na skrzypcach. Bardzo chętnie się na to zgodził i powiedział, że będzie mi udzielał pomocy, z tym, że ja będę do niego przychodził do domu (oddalonego od naszego domu o 1 km) dwa razy w tygodniu. Udało mi się zakupić w sklepie używanym w warszawie szkołę do gry na skrzypcach i wiele utworów muzycznych muzyki poważnej i lekkiej. Otrzymałem je za pośrednictwem poczty.

Początkowo nauka nie przychodziła mi łatwo, ale nadrabiałem pilnością, ćwicząc wiele godzin w domu. Moja nauka zachęciła do gry na skrzypcach kolegę Staszka Krępskiego, Zdziska Lenia, Ludwika Mnicha, Gienka Bobera, Józka Wątrobskiego. Najzdolniejszym ze wszystkich był Zdzisek Leń, który po wkroczeniu na nasze tereny Armii Sowieckiej wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie zrobił karierę jako skrzypek. Michał Janusz uczył ponadto Zdzisława Pietrasza i mnie gry na akordeonie, który udało nam się otrzymać od Ludwika Łukaszka, który jako internowany żołnierz 1939 r. przebywał w Niemczech. Kupił je za otrzymane wynagrodzenie u Bauera.

Michał Janusz prowadził zajęcia w oparciu o dostępne wówczas podręczniki gry, nauczając podstaw teoretycznych, uczył o wielkich muzykach polskich i światowych, ale przede wszystkim opanowanie gry na wybranych instrumentach. Lubiłem muzykę. Była czymś kojącym dla mnie w tych jakże trudnych czasach okupacyjnych, gdy ciągle człowiek żył w niepewności jutra, czy nie wywiozą na przymusowe roboty do Niemiec lub do obozu koncentracyjnego za najmniejsze przewinienie, a nawet czy nie zamordują – gdyż gestapo także często dokonywało w odwecie na ludności cywilnej za dokonywane sabotaże wobec III Rzeszy Niemieckiej.

Pod kierunkiem Michała Janusza powstał też w czasie okupacji zespół muzyczny w skład którego wchodzili oprócz niego koledzy: Stanisław Panek (grał na harmonii), Ignacy Kremski (grał na perkusji, która była bębnem). Swą grą uprzyjemniali towarzyskie spotkania. W czasie takich spotkań M. Janusz recytował patriotyczne i satyryczne wiersze przez siebie napisane, które dotyczyły trudnego okresu wojny
i dodawały słuchaczom otuchy na przyszłość. Część wierszy M. Janusza wygłaszanych na towarzyskich spotkaniach jest umieszczonych w książce „Z dziejów Lutczy”, napisanej przez autorów: Stanisława Boho, Jadwigę Boho, Józefa Wątrobskiego i Mariana Pyrę w 2010 r.

W dniu 1 marca 1940 r. nastąpiły na skutek wydanych zarządzeń władz okupacyjnych, przenoszenie nauczycieli szkół publicznych na placówki do innych miejscowości, by w ten sposób oderwać ich od środowiska, z którym byli zżyci, a wywołać w nowym miejscu nieufność co do osób, które zostały do nich skierowane. Szczegółowo pobyt i naukę w Szkole w Trzebusce opisał mój Tato w swoim pamiętniku.

Ten rodzaj represji spotkał również mojego Tatę. Został przeniesiony do szkoły w miejscowości Trzebuska w powiecie kolbuszowskim, dyrektor Wątrobski do Rzeszowa, J. Rusenko do Dzikowca. Ludność jednak tejże placówki wkrótce przyjęła mojego Tatę z dużą życzliwością. Przedstawił się bowiem, że pochodzi
z Brzózy Stadnickiej k/Łańcuta i od wielu lat pracował jako nauczyciel w Lutczy w powiecie rzeszowskim, gdzie ma rodzinę.

Wiosną 1940 r. mieliśmy nadzieję, ze nasi sprzymierzeńcy: Wielka Brytania, Francja i zorganizowana na jej terytorium przez gen. Władysława Sikorskiego Armia Polska zaatakują skutecznie Niemcy. Mówiło się wtedy: „Słońce wyżej, Sikorski bliżej”.

W Lutczy powstała tajna organizacja „Służba Zwycięstwu Polski” prowadzona przez por. Edwarda Lenarta, która następnie stała się częścią ogólnopolskiej organizacji, wchodzącej w skład Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej – Związku Walki Zbrojnej. Celem jej było zorganizowanie Armii Podziemnej, która miała przygotować do walki społeczeństwo i atakować wroga na okupowanym terytorium Polski, wspierając aliantów, gdy uderzą na Niemców.

I tym razem nadzieje nasze okazały się złudą. Nim alianci zdecydowali się uderzyć na Niemcy, Ci uprzedzając ich zajęli bez oporu wiosną 1940 r. Danię, a następnie
po krótkich walkach Norwegię, Belgię, Luksemburg, Holandię, a w końcu skapitulowała Francja, po wypowiedzeniu jej wojny przez Włochy 10 czerwca 1940 r. Z kolei Niemcy przystąpili do blokady Wielkiej Brytanii, zatapiając znaczną cześć jej floty morskiej przy pomocy łodzi podwodnych, tzw. U-Botów i stosowaniu zmasowanych nalotów lotniczych na angielskie miasta i porty. Tutaj trzeba podkreślić olbrzymią pomoc polskich pilotów angielskim lotnikom w walkach z niemiecką „Luftwaffe”, którzy
w walkach powietrznych zestrzelili wiele samolotów niemieckich. Wpłynęło to na wstrzymanie nalotów na Anglię w 1940 r. Można powiedzieć, że został przestrzelony kręgosłup „Luftwaffe”.

Wtedy zorientowaliśmy się, że czeka nas długi okres okupacji i trudna walka
o odzyskanie niepodległości. Okupant stawał się coraz bardziej wyrachowany
i okrutny. Na terenach okupowanych zaczęły się szerzyć: głód, choroby zakaźne
i wyniszczające organizm niedożywienie. Spowodowały one i w Lutczy przedwczesną śmierć wielu osób. Zmarł też dr Kazimierz Batycki z Domaradza z powodu zarażenia się od chorych leczonych na tyfus. Bardzo go wszyscy żałowali, bo zawsze był uczynny dla chorych. Ciężkie warunki okupacyjne wyzwoliły jednak u ludności energię, zapobiegliwość i wspólnotę w przeciwstawianiu się wrogowi. Pierwszy okres bezradności, jaki wywołała klęska wrześniowa, uległ radykalnej zmianie.

I u nas w domu wszyscy przyłożyliśmy się do pracy na roli w maksymalnym stopniu, by pomimo nałożonych olbrzymich kontyngentów coś z produktów rolnych pozostało na przeżycie. Dobre efekty przynosiły poplony, jak np. gryka. Więcej sialiśmy prosa, z którego robione były jagły, jęczmienia, dającego po obróbce kasze, mąkę
i służącego po przypaleniu ziarna na kawę. Sadziło się tez buraki cukrowe, które oprócz karmy dla bydła po wygotowaniu stanowiły melasę i nią z braku cukru słodziło się kawę. Z uprawianego lnu i konopii robione było płótno, z którego po wybieleniu
na słońcu szyło się spodnie, koszulę, prześcieradła. Nie zdarzało się wtedy, jak obecnie, by pola leżały odłogiem. Wykorzystywana była każda piędź ziemi.

Okresy wiosny, lata i jesieni mieliśmy bardzo pracowite, gdyż posiadaliśmy wtedy w uprawie 7 morgów gruntu, chowaliśmy przeważnie 2-3 krowy, świnie, nawet i konia. Dobrym gospodarzem stał się wychowujący się od najmłodszych lat z nami brat cioteczny Marian Chlebicki. Gdy młóciliśmy zboże cepami we trójkę na drewnianej podłodze – ja,. Manek i Bronek, słychać nas było podobno nawet pod Domaradzem na Delikatówce. A młocka taka trwała od września do grudnia. Uprawa pola poza korzystaniem z koni odbywała się siłą rąk. Nie były wówczas stosowane tak ułatwiające pracę jak teraz traktory, kombajny, siewniki, koparki. Podstawowym narzędziem pracy był pług, brony przy obróbce pola, a sierp, kosa, motyka przy zbiórce plonów. Tylko
w niedzielę i zimą było więcej czasu wolnego i wtedy ucząc się potajemnie przerobiłem III kl. i cześć IV kl. gimnazjalnej. Egzaminy zdawałem przed Komisją składającą się
z sióstr zakonnych Klarysek w Nowym Sączu.

Skierował mnie do nich mój kuzyn Jezuita ks. Jan Przygoda, który wówczas był proboszczem w Kościele w Nowym Sączu. Siostry przed II wojną światową prowadziły Gimnazjum dla dziewcząt. Trzeba z satysfakcją powiedzieć, że egzaminujące mnie siostry były wymagające, ale życzliwie nastawione. Zdałem u sióstr cały program
z III kl. gimnazjalnej i część przedmiotów z IV kl. Wszystkich przedmiotów nie mogłem zdawać, gdyż zostałem przymusowo zabrany przez Niemców do Rzeszowa
do tzw. Junaków w październiku 1943 r. W sierpniu 1944 r. w wyniku ofensywy radzieckiej ustalił się front na linii Frysztaka, Krosna i Dębicy, a tym samym dojazd
do Nowego Sącza został odcięty. IV klasę zdałem w Gimnazjum w Strzyżowie
we wrześniu 1944 r., gdy zostało otwarte gimnazjum po wycofaniu się z tych terenów Niemców

Jakkolwiek okres wojny spowodował tyle nieszczęść, stan ciągłego zagrożenia przed łapankami na roboty do Niemiec czy aresztowaniami, to jednak przypadł na czas mojej młodości, a ta, nawet w najcięższych chwilach, miała swoje wymogi. Stąd mile wspominam z okresu wojny moje koleżanki: Krystynę Wątrobską, Lesię Krępską, Danusię Szostak, kolegę Staszka Krępskiego, przyjeżdżającą do Lutczy z Domaradza Kazię Wojewódkę, a z Żyznowa Marysię Piskadło, zaś ze Lwowa Ircię Ilczyszyn
i jej brata Włodka Ilczyszyna, którzy przyjeżdżali ze Lwowa do Katarzyny i Józefa Szurlejów. Także odwiedzał mnie Józek Jakubiec w Lutczy, a ja jego wielokrotnie
w Rzeszowie.

Również niezapomniane dla mnie były wyjazdy rowerem do p. Krausów uczących w szkole w Jasienicy Rosielnej, a po przeniesieniu ich 1 marca 1940 r. w Orzechówce. Henryk Kraus był dyrektorem szkoły i bardzo aktywnie działał w tajnym nauczaniu, będąc przewodniczącym Powiatowej Komisji Oświaty i kultury w Brzozowie. Byłem
w zażyłej przyjaźni z ich córkami, Janeczka i Jadzią. W czasie odwiedzin zaopatrywały mnie w podręczniki szkolne do dalszej nauki, w lektury i warte przeczytania książki. Już nigdy później w czasie okupacji nie miałem takiej możliwości do czytania książek. Państwa Krausów i ich córki cechował duży patriotyzm i wiara, że Niemcy przegrają wojnę, co umacniało w jeszcze większym stopniu moje przekonania, że Polska odzyska niepodległość.

Okupacja – w swej istocie nacechowana była okrucieństwem i wypaczała charaktery. Nie chcąc dopuścić do załamania się, staraliśmy się utrzymać między sobą koleżeńskość i wzajemnie się wspierać. Spotykaliśmy się najczęściej w niedziele
i w porze jesienno – zimowej, by porozmawiać czy nawet zatańczyć, gdy z frontu dochodziły pocieszające dla nas wiadomości. Orkiestra składała się ze starszych
od nas kolegów: Michała Janusza (skrzypce), Stanisława Panka (akordeon), Ignacego Kremskiego (bęben). Trochę też grała na akordeonie Alinka Wątrobska i pracujący
we młynie Staszek Tarnawski. Po dołączeniu do tej dojrzalszej grupy, również i ja brałem udział w grze na skrzypcach czy akordeonie.

Trzeba powiedzieć, ze w czasie wojny muzyka, którą rzadko można było usłyszeć, stanowiła rodzaj kojącego balsamu, uspokajała, dodawała sił do życia, była wyrazicielką tęsknoty za życiem innym, wolnym od podłości, którą okupant starał się nam wszczepić, by doprowadzić naród polski do demoralizacji.

Najczęściej takie spotkania towarzyskie odbywały się w szkole. Świetną
ich organizatorką była Alina Wątrobska, a w domu Państwa Panków Zosia i Staszek, zawsze pełni gościnności, optymizmu, wraz ze swymi Rodzicami. Były to też bastiony oporu, podobnie jak i sklep na Małówce, w którym od 1942 r. sprzedawał mój brat Bronek i był w nim punkt kontaktowy dla działającej w Lutczy organizacji AK.
Do organizacji tej wprowadził mnie brat Bronek. W naszym domu podczas okupacji była ukryta broń, którą przewoziłem do sklepu na Małówce. Była mu potrzebna
do przeprowadzania zadań bojowych przez oddział dywersyjny, którym dowodził.

Dużą uciążliwością dla domowników był brak oświetlenia lampami naftowymi, gdyż nafty po prostu nie można było kupić. Powodowało to, że musieliśmy szczególnie jesienią i zimą iść bardzo wcześnie spać. Jak myśmy mówili „z kurami”, które do gniazd szły spać, gdy tylko się ściemniło. Brak światła uniemożliwiał nam czytanie książek. Bronek jednak zaradził temu. Najpierw przy łóżku świecił akumulatorem z malutkimi żarówkami. Ładowanie akumulatorów musiało być jednak częste w miejscowym młynie, który był poruszany przy pomocy wodnej turbiny. Wreszcie wpadł na pomysł, że ta turbina mogłaby dawać prąd zabudowaniom sąsiednim. I tak w zimie, przy kilkunastostopniowym mrozie z pomocą sąsiadów dokonali na odcinku kilkuset metrów przeciągnięcia linii. Drut miedziany na linię był, bo w 1939 r. żołnierze polscy cofając się zostawili u gospodarza na Podlesiu przewody. Tego samego dnia, już wieczór świeciło się u nas światło elektryczne, które oblaliśmy „bimbrem” (wódka robiona domowym sposobem).

Udana praca Bronka zachęciła szkołę i naszych sąsiadów do zainstalowania elektryczności. Na prośbę ks. proboszcza E. Gierczyńskiego i parafian, Bronek doprowadził linię elektryczną do Kościoła odległego 2 km od młyna. Pięknie został oświetlony ołtarz główny z Matką Boską. Oświetlenie też zostało wykonane
na plebanii. Oczywiście, że tak Bronek jaki i pomagający przy instalacji wykonali prace bezinteresownie.

Rok 1940 na naszych terenach obfitował w łapanki mieszkańców Lutczy przez ekspedycje niemieckie do pracy w Niemczech w przemyśle zbrojeniowym i na roli
u tzw. Bauerów. Praca był ciężka, marnie opłacana. Oczywiście nikt nie chciał się tam znaleźć. Dlatego młodzież chowała się po lasach, śpiąc w nich. Tak samo zrobiliśmy z Bronkiem, Staszkiem Pankiem i Aliną Wątrobską. Do domów wracaliśmy dopiero
o świcie, gdy mieliśmy pewność, ze we wsi nie ma niemieckich „łapaczy” do pracy
w III Rzeszy.

Przygotowania niemieckie do wojny ze Związkiem Radzieckim.

Po zawarciu w sierpniu 1939 r. przez przedstawicieli III Rzeszy (Ribentropp)
i Związku Radzieckiego (W. Mołotow) traktatu rozbiorowego Polski, wydawało się,
że będzie ich łączyć wieczna i trwała przyjaźń. Niemcy jednak zaczęli skrycie przygotowywać się do zaatakowania Związku Radzieckiego. Do Lutczy zostały skierowane i rozlokowane po domach oddziały niemieckich żołnierzy. Najwięcej zostało umieszczonych w szkole luteckiej. U nas w domu żołnierze (dwóch Ślązaków i jeden z NSDAP) zajęli pokój od drogi. Po kilku miesiącach zostali skierowani bliżej granicy sowieckiej. Mało znanym faktem z czasów II wojny światowej była obecność Hitlera i Mussoliniego na naszym terenie w sierpniu 1941 r. w Krośnie i Frysztaku. Prawdopodobnie oglądali przebieg robót przy budowie olbrzymich dwu tuneli podziemnych i wojskowych umocnień. Widocznie Niemcy już wówczas przygotowywali się do wojny z Sowietami.

Z wydarzeń międzynarodowych z radością odnotowaliśmy pierwsze sukcesy Aliantów na Pacyfiku. Otóż rozpoczęte 7 grudnia 1941 r. działania zbrojne Japonii przeciw USA i Anglii po przeszło roku przestały przynosić sukcesy. Rozegrana
w dniach 3 ÷ 7 czerwca 1942 bitwa o Midway była początkiem klęski i niepowodzeń armii japońskiej.

Rok 1943 zaczął się od poważnych klęsk Niemców na froncie wschodnim, a także i włoskim. Przekazywaliśmy sobie ku naszej satysfakcji dobry polityczny kawał: Mussolini po zwycięstwie marszu alianckich wojsk przez Włochy wysyła telegram
do Hitlera: „Führerze – ja już leże”. Hitler odtelegrafował: „Duce – ja też się wnet wywróce”. Sytuacja w okupowanej Polsce nie była jednak pomyślna, szalał wzmożony terror niemiecki, który dotykał nas wszystkich bez wyjątku. Najpierw Żydów, także
i naszych Luteckich, którzy zostali zabrani do Niebylca, a następnie do getta
w Rzeszowie w pierwszej połowie lipca 1942 r., a później zostali wywiezieni do Bełżca i tam zamordowani. Tylko nielicznym udało się uniknąć śmierci. Rozstrzelanych zostało w maju i w lipcu 1943 r. w Lutczy jedenastu mieszkańców Strzałówki, w czasie dokonanej pacyfikacji za pomoc udzieloną dywersyjnej grupie AK-owców z powiatu brzozowskiego, dowodzonej przez Bolesława Szczęsnego.

Lipiec 1943 r. stał się dla nas Polaków miesiącem żałoby narodowej, wobec tak niespodziewanej i tragicznej śmierci Naczelnego Wodza gen. Wł. Sikorskiego,
po starcie samolotu z bazy angielskiej w Gibraltarze. W kościele w Lutczy została odprawiona potajemnie przez proboszcza Edmunda Gierczyńskiego za Generałem
i osobami współtowarzyszącymi mu, żałobna Msza św. Licznie zebrani mieszkańcy Lutczy, żołnierze AK odczuwali niewysłowiony żal z powodu śmierci tak popularnego
i zasłużonego dowódcy w czasach II wojny światowej. Do dzisiaj nie zostało wyjaśnione, czy była to przypadkowa katastrofa, czy z premedytacja dokonany zamach na życie Generała i najbliższych mu osób. Ta druga wersja jest jednak bardziej prawdopodobna. W 1943 r. odbyły się także zaręczyny Bronka z Zosią Panek.

Z początkiem października 1943 r. otrzymałem wezwanie, by zgłosić się do pracy w Baudienście w Rzeszowie. Niezgłoszenie pociągnęłoby za sobą aresztowanie,
a w razie niemożności takiego, w stosunku do osoby wyznaczonej, aresztowanie najbliższych osób z rodziny przez żandarmerie niemiecką. To był bardzo trudny okres w moim życiu, bo warunki pracy, skoszarowania, były zbliżone w rygorach
do panujących w obozach pracy. W dodatku pobór ten uniemożliwił mi dokończenie IV kl. Gimnazjalnej i zdanie matury w tajnym nauczaniu, jednak i tutaj, przy braku warunków, w ukryciu, potrafiłem przerobić część materiału programowego.

Pobyt w Junakach częściowo ograniczył moją działalność w luteckiej organizacji AK. Zbliżał się jednak powoli koniec wojny z Niemcami, tak bardzo oczekiwany przez wszystkich i właśnie wtedy nastąpił najbardziej okrutny cios, jaki spotkał naszą rodzinę.

W dniu 9 maja 1944 r. żandarmeria niemiecka aresztowała brata Bronka w sklepie na Małówce. To aresztowanie miało związek z jego przynależnością do Armii Krajowej, w której był dowódcą oddziału dywersyjnego na terenie Inspektoratu AK w Rzeszowie. Wychodził zawsze obronną ręką z nieprawdopodobnych sytuacji przez okres 5–letniej walki podziemnej. Tym razem jednak szczęście mu nie dopisało. Wydany wyrok śmierci w dniu 17 maja 1944 r. na brata, po uprzednich nieludzkich katuszach, jakich doznał 15 maja w dniu imienin narzeczonej i ogłoszenie o wykonaniu go 27 maja
1944 r. był szokiem dla nas, żołnierzy Armii Podziemnej, Lutczaków.

Będąc zmuszony do pracy w Junakach, gdzie tylko się dało niszczyłem sprzęt, materiały składowane na placach i magazynach, by w ten sposób zniwelować to,
co pod przymusem i niemieckim nadzorem musiałem wykonać. Od chwili wykonania jednak na bracie wyroku śmierci, jeszcze bardziej nasiliłem działania sabotażowe.

Raz, podczas przerwy w pracy, gdy tak junacy jak i nadzorujący Niemcy udali się na obiad, niepostrzeżenie młotem 5-cio kilogramowym uszkodziłem około 8-10 dużych składowanych w magazynie maszyn, o niewiadomym mi przeznaczeniu, przez co stały się, na skutek pęknięć odlewów, bezużyteczne. Niemcy zorientowali się, że był to sabotaż i szukali sprawcy. Za jakiś czas nadzorujący nasza grupę Niemiec w rozmowie na osobowości powiedział do mnie po niemiecki: „Słuchaj Boho, gdybym ja chciał szukać tego co to zrobił, to ja bym go znalazł, ale wiedz, że ja jestem dobrym człowiekiem”. Oczywiście udałem zdziwienie, ze nie wiem o co chodzi, bo mimo wszystko mogła to być podchwytka z jego strony, jak zareaguję. Po tej rozmowie nie zostały wyciągnięte wobec mnie jednak żadne konsekwencje. Ten Niemiec mógł mnie zauważyć, że byłem w magazynie, kiedy nastąpiło uszkodzenie maszyn lub przypuszczać, ze tylko ja mogłem dokonać tychże uszkodzeń.

Był to chyba jedyny Niemiec, który odnosił się do junaków dobrze i miał ludzkie podejście. Wystarczyło mu tylko rzucić podejrzenie na mnie, a wtedy niechybnie pożegnałbym się ze światem.

W lipcu 1944 r. udało mi się uzyskać przepustkę do domu. Był to już okres rozpoczynającej się akcji „Burza”. Postanowiłem nie wracać już do Rzeszowa. Mimo dużego wycieńczenia włączyłem się do tej akcji jako żołnierz AK w plutonie Lutcza pod dowództwem Władysława Jarosza pseud. „Giewont”. Chciałem walczyć z Niemcami w odwecie za tragedię naszego narodu, za śmierć mojego brata Bronka, który zginął tak okrutnie z rąk hitlerowskich oprawców.

Pokładaliśmy wielkie nadzieje w akcji „Burza” i była ona przeprowadzona z dużym rozmachem na naszych terenach przez oddziały AK w miesiącach lipiec – sierpień 1944 r. Część luteckiego plutonu pod dowództwem Edwarda Lenarta ps. „Derkacz”, odbitego gestapowcom w czasie przewożenia do więzienia, wzięła udział w walkach nad Sanem. Część pod dowództwem Władysława Jarosza zajęła i kontrolowała Niebylec, Lutczę i sąsiednie wioski od miejscowości Wyżne po Barycz. Powstała wówczas partyzancka „Rzeczpospolita Niebylecka”. Z jakim rozrzewnieniem ludność przyjmowała maszerujących z bronią żołnierzy z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu, na których był orzeł i napisy „Rozbratel – Śliwa” (oznaczenie Obwodu
AK- Rzeszów i placówki Niebylec).

W dawnym budynku żandarmerii niemieckiej w Niebylcu, który zajmowała przed ucieczką, a dowodził nią Gustav Kopp, zakwaterował nasz oddział złożony z Lutczaków. W jednym z pomieszczeń byli przetrzymywani rozbrojeni w terenie przez AK-owców żołnierze niemieccy w ilości ok. 27 osób. Jakże inny wygląd miały ich butne jeszcze do niedawna twarze.

Od wiosny 1944 r. na Buczynach (przysiółek Lutczy) ukrywała się grupa skoczków radzieckich, składająca się z 17 mężczyzn i 1 kobiety. Prowadzili oni przy pomocy tamtejszej ludności akcję wywiadowczą z zasięgu Krosna i Rzeszowa. Kontaktowali się tez z polskimi partyzantami, przyjaźnili się z nimi, poznali ich nazwiska i miejsce zamieszkania. Sądzili, że Sowieci odwdzięczą się im również przyjaźnią.

W czasie trwania akcji „Burza” ich dowódcy przychodzili do naszej kwatery w Niebylcu. Podczas jednej z wizyt podpity sowiet, prawdopodobnie politruk, z wściekłością wyrażał się o żołnierzach AK. Zorientowałem się, że po wkroczeniu ich regularnej armii, nie zanosi się na harmonijną współpracę i ze tylko do czasu tolerują naszą działalność. Tak też się stało, bo po wkroczeniu Armii czerwonej z początkiem sierpnia 1944 r. jednym z pierwszych żądań Sowietów było przekazanie im jeńców niemieckich, złożenie broni przez AK-owców, z poleceniem, by zaciągali się do armii Berlinga, podporządkowanej PKWN-owi, który utworzony został przez Sowietów i był im całkowicie uległy.

Nasz oddział przekazał Sowietom jedynie jeńców, zaś reszty żądań nie wykonał i na rozkaz dowódcy Wł. Jarosza rozproszył się, udając się do domów, a broń została zamelinowana. Do armii Berlinga nie mieliśmy żadnego zaufania, widząc, ze prawie wszyscy oficerowie w niej byli Sowietami. Ci zaś ostatni rozpoczęli na szeroką skalę aresztowania AK-owców w Lutczy i na terenach przez nich zajętych. Był zamiar wysłania z Lutczy AK-owców na pomoc walczącej samotnie z Niemcami w Warszawie, ale gdy dowiedzieliśmy się, że po drodze idący są wychwytywani przez Sowietow i wywożeni w nieznane, od tego zamiaru dowódca Wł. Jarosz odstąpił.

A tymczasem zamiast spodziewanej wolności po wycofaniu się Niemców przyszedł nowy reżim „czerwonych”, tak samo brutalny jak poprzedni, z tym, że jeszcze bardziej perfidny od poprzedniego, bo ubrany pięknymi słowami „demokracji”, „równości”, „braterstwa”, na które niestety wielu Polaków dało się nabrać.

Wiele wskazuje na to, że do ustalenia osób działających w partyzantce przyczynili się spadochroniarze sowieccy, którzy byli w Lutczy w okresie poprzedzającym przyjście frontu. Obawiając się, że mogę być także i ja aresztowany, usunąłem się do Godowej, podejmując naukę w otwartym już gimnazjum w Strzyżowie, chociaż
w prywatnych domach, bo sam budynek zajęty był na szpital. Małą maturę zdałem we wrześniu 1944 r. i uczęszczałem następnie do kl. I i II licealnej.

W Lutczy zaś NKWD aresztowało w listopadzie 1944 r. wielu AK-owców, z których wywieziono 9 do łagrów sowieckich i dodatkowo aresztowanego w Rzeszowie Stanisława Panka w połowie września 1944 r. Aresztowany został tez Tadeusz Wojtaszek z organizacji batalionów Chłopskich, również do łagrów. Syreny oznajmujące w dniu 9 maja 1945 r. kapitulację Niemiec usłyszałem będąc akuratnie na moście w Strzyżowie, dającym połączenie z Godową, gdy szedłem na lekcje. Przypadkowo spotkałem naszą prof. Eleonorę Kawę. Zapytała mnie, co sądzę o tym końcu wojny. Odpowiedziałem jej ze smutkiem, że dla nas Polaków jest to dopiero połowa wojny za nami.

Radosne tłumy wyległy na ulice Londynu, Paryża, Nowego Jorku, tańcząc i ciesząc się z kapitulacji Niemiec. Ta radość jednak nie dotyczyła nas. My znaleźliśmy się na skutek zakulisowych gier aliantów ze Stalinem pod drugą okupacją – sowiecką i rodzimego wydania i to na wiele dziesiątków lat. Stojąc wtedy na moście strzyżowskim nigdy nie przypuszczałem, ze będzie ona aż tak długo trwać i dokona wśród społeczeństwa polskiego takiego spustoszenia.

Opracował Stanisław Boho

Żołnierz Armii Krajowej ps. „Jantar”

mianowany w 2003 r. na stopień Porucznika Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej

(19.10.1924 r. – 3.12. 2010 r.)

Zostaw komentarz