Z pamiętnika Franciszka Boho (ur. 1892):

Otrzymawszy świadectwo dojrzałości w 1939 r. Bronek powziął zamiar wstąpienia do szkoły podchorążych polskiego wojska lotniczego. Naprzód odbył trzymiesięczny kurs samochodowy z wynikiem bardzo dobrym, następnie na badaniach lekarskich w Warszawie został uznany jako zdolny do polskiego wojska lotniczego. W lipcu 1939 r. odbył kurs szybowcowy w Ustianowej, a w sierpniu 1939 r. kurs motorowy lotniczy w Stanisławowie. Przygotowywał się do szkoły pilotów.

Tymczasem wybuchła wojna. 1 września 1939 r. Bronek jako prawie już żołnierz wybrał się rowerem do Lwowa, aby tam zameldować się w Ośrodku Polskiego Wojska Lotniczego. Gdy jednak dostał się do Lwowa, były tam już radzieckie wojska. Po wielu niemiłych przygodach uniknął wywiezienia za granicę i wrócił do domu.

W 1942 r. Bronek objął prowadzenie sklepu spółdzielczego, nie tyle dla zarobku, ale by uchronić się przed wywiezieniem na roboty do Niemiec. Syn już wtedy pewnie należał do tajnej organizacji wojskowej, gdyż często zwracał się do mnie, by go zastąpić w sklepie. Przeszkolenie wojskowe przeszedł w partyzantce w lasach na Kątach, Buczynach i Strzałówce. Wiedziałem o tylko kilku akcjach podejmowanych przez Bronka i jego kolegów, jak: zniszczenie dokumentów w niemieckim urzędzie pracy w Strzyżowie, palenie gminnych ewidencji ludności, odbieranie broni żołnierzom niemieckim jadącym w pociągach.

Z jednej akcji wrócił z poważną raną na przegubie ręki. Był w Żarnowej, gdzie do jednej gospodyni przyjeżdżał na noc oficer niemiecki. Zadaniem Bronka i jego kolegów było odebranie mu broni. Gdy Niemiec już spał, Bronek wybił szybę, aby zabrać ze stołu położony rewolwer, przy czym skaleczył sobie rękę. Gospodyni zaopatrzyła mu ranę. Syn do czasu zagojenia się rany nosił koszulę z długimi rękawami, by zakrywały bandaż.

Raz zastępowałem go w sklepie od rana. Wrócił samym wieczorem bardzo zadowolony ze słowami: „Ale udało się”. Powiedział co i jak: W czwórkę mieli odbić kasę przenoszoną z dworca kolejowego w Rzeszowie do banku. Zamiast czterech stawiło się tylko dwóch, Bronek i Stanisław Panek. Gdy kolejarz niosący kasę pod konwojem dwóch żandarmów znalazł się na placu dworcowym, powalili żandarmów, wyjęli z karabinów naboje, a Bronek wyrwał kolejarzowi walizkę z pieniędzmi i uszedł w kierunku dzisiejszego Placu Wolności, a przechodniom wskazywał ręką, dokąd niby uciekał sprawca napadu. Na odbiór walizki oczekiwali w bramie partyzanci. Po oddaniu walizki przeszli szybko na drugą stronę miasta, by następnie udać się do stacji kolejowej w Boguchwale i stąd wrócić do domu. Idących Bronka
i Staszka widział powracający z Rzeszowa furmanką sąsiad Franciszek Pietrasz i po przyjeździe opowiadał, co się zdarzyło w Rzeszowie. Był napad na kasę kolejową, wojsko otoczyło całą wschodnią część miasta w poszukiwaniu sprawców. Na drugi dzień spotykam luteckiego proboszcza ks. Gierczyńskiego, a ten gratuluje mi tak wspaniałego sukcesu syna. Osoby postronne nie powinny wiedzieć o tym, zwłaszcza kto z partyzantów brał w akcji udział, a to ze względu na bezpieczeństwo podziemnej organizacji. Ale zdrajcy nie było. 

Ponieważ Bronek coraz częściej wyjeżdżał, do sklepu dano mu pomoc w osobie Lenartówny, córki wysiedlonego partyzanta z poznańskiego. Ona też należała do AK w charakterze służby pielęgniarskiej. 

Na polach Magierowa w Gwoźnicy Górnej były zrzuty broni z samolotów polskich. Bronek z kolegami wybierał się tam dwukrotnie. Pierwszym razem samolot nie przyleciał, drugim razem zrzucił broń, ulotki i torebki herbaty. Broń została natychmiast rozprowadzona przy pomocy miejscowej ludności. Nikt nie zdradził zrzutu i Niemcy o nim nie wiedzieli. Bronek przyniósł ulotkę i parę torebek herbaty. Ulotkę podnoszącą nas na duchu czytaliśmy wśród najbliższych, a herbatą dzieliliśmy się z nimi ku wspólnej radości. Szczególną radość sprawiliśmy akuszerce Bułdysowej, która często u nas bywała wracając w niedzielę z kościoła. Mieszkała wraz ze starszą swoją siostrą w niepozornej chacie krytej słomą, przy drodze prawie na końcu wsi w kierunku Domaradza. Zgodziła się na przechowanie u niej na strychu broni i aparatów radiowych, uważaliśmy bowiem, że tam będzie najpewniejszy schowek, a na wypadek wykrycia stare kobiety wytłumaczą się, że nic o nim nie wiedziały, bo na strych nie chodzą. 

Bronkowi zlecono kierownictwo napadu na poniemiecki czy ukraiński sklep w Jasienicy. Napad w noc lekko śnieżną udał się. Zabrano wiele towarów bławatnych i umieszczono je na razie w sklepie prowadzonym przez Bronka. Zawiadomiona policja brzozowska szła z psem śledczym za śladami. Przyszli przed dom w tzw. „rzekach” blisko Krasnej, gdzie mieszkali z matką dwaj bracia Stanisław i Józef Bara. Brali oni udział w wyprawie. Na pytanie, skąd wzięły się ślady na śniegu, wyjaśnili, że słyszeli czyjeś kroki i wyszli popatrzyć, kto się kręci koło domu, ale nikogo nie zobaczyli. Mimo tego tłumaczenia wzięto ich na przesłuchanie do Brzozowa, skąd wrócili po paru dniach nie przyznawszy się do niczego. Tymczasem dwaj czy trzej policjanci z psem śledczym szli dalej. Pies zatrzymał się w Lutczy przy sklepie, który już był otwarty, a w nim Bronek i sklepowa Lenartówna. Bronek po obwąchaniu go przez psa wyszedł na drogę w stronę mostu. Wołał na niego policjant, aby wrócił, lecz on udał, że nie słyszy i poszedł dalej. W domu powiedział, że w sklepie jest niemiecka policja i musi uciekać. Wybierałem się wtedy furmanką do lasu na Kątach po drzewo. Gdy miałem już wracać do domu, zobaczyłem Bronka, który szedł do przystani partyzanckiej w Gwoźnicy Górnej. Ręką mi tylko wskazał, że wszystko stracone. Z niepokojem i obawą jechałem do domu. W drodze napotkałem wóz jadący do Brzozowa z policjantami i psem. Dopiero w domu ochłonąłem na wiadomość, że Niemcy długo byli w domu kółkowym, lecz nie zauważyli towarów przyniesionych z nocnej wyprawy. Pod łóżkiem leżały przemokłe buty, lecz i na nie zwrócili uwagi. Do Gwoźnicy wysłaliśmy zaraz posłańca z przedstawieniem sytuacji. Na drugi dzień raniutko towary zostały przewiezione do Gwoźnicy. 

Bronek słusznie mawiał wśród swoich „szczęście mi sprzyja”. Ostatni raz szczęście dopisało mu w niedzielę 7 maja 1944r. Po śniadaniu wyjechał rowerem do Strzyżowa w sprawach konspiracyjnych, które załatwił u przełożonego Patryna, pseudonim „Słowik”, a następnie udał się do Dobrzechowa, skąd przez rynek i popod most kolejowy wrócił do domu nie wiedząc, co się tymczasem stało w domu Patryna. W kilka minut po odjeździe Bronka od Patryna gestapowcy otoczyli dom. Patryn rzucił się do ucieczki, lecz został na miejscu zastrzelony. Materiały obciążające leżały na stole. W pokoju był jeszcze partyzant nazwiskiem Werner, pracownik w młynie w Wyżnem, którego Bronek zastał już u Patryna. Wernera zabrała policja. Wiadomość o tym dotarła do nas dopiero we wtorek. Gdy wróciłem ze szkoły, żona mówi mi, że ten pan ze Strzyżowa, który był u nas kilka dni temu, nie żyje, zastrzelili go Niemcy. Bronkowi, który przyszedł właśnie na obiad (akurat był wtedy marny, bo tylko kapusta z ziemniakami), poleciliśmy, by przebrał się w inne ubranie i usunął się z domu. Miał tak uczynić, ale powiedział, że wpierw pójdzie do sklepu, bo sklepowa miała wtedy szkolenie sanitarne prowadzone przez lekarkę Jachimowską, która jako wysiedlona zamieszkała w domu gromadzkim i pracowała w szeregach konspiracyjnych. Do dworu zajechało auto policyjne z dobrze uzbrojonymi gestapowcami. Władysław Gołda, listonosz który tamtędy przechodził, doniósł o tym Bronkowi. Narzeczona Bronka Zosia Pankówna była wtedy w sklepie i nalegała, by uciekał, ale on wyprowadził ją za drzwi. Tymczasem kilku policjantów otoczyło dom kółkowy, a kilku poszło dalej na wieś. Dopytywali się o kierownika spółdzielni. Widocznie Werner nie znał nazwiska Bronka, a wiedział, że pracuje w sklepie w Lutczy, a może to nie Werner, ale starsza kobieta mająca trafikę w domu Patryna powiedziała, że kierownik spółdzielni w Lutczy. Kierownikiem handlowym spółdzielni był Józef Gaborski, a kierownikiem sklepu był Bronek. Gaborskiego w domu nie było. Przeprowadzona rewizja nic zdrożnego nie znalazła. A jednak na boisku w sieczkarni był przechowywany karabin maszynowy. Nie zauważyli go gestapowcy. Wrócili do sklepu, gdzie „kupili” jak napisał później Bronek około 100 jajek i 3 powrozy na bieliznę. Bronek był bardzo zdenerwowany. Wychodził do ustępu w towarzystwie policjanta. Miał możność powalić anioła stróża i uciec, ale tego nie uczynił, przypuszczalnie by nie narazić rodziców na aresztowanie zamiast syna. Skutego wyprowadzono go do samochodu w obecności narzeczonej Zosi Panek. Nie pożegnał się z nią, bo nie chciał Niemców prosić o zatrzymanie się. Wywieziony został do Strzyżowa, a potem w tym samym dniu (a może w następnym), znalazł się w rzeszowskim więzieniu.

Wśród młodzieży powstał popłoch. Chłopcy usuwali się z domów w obawie przed aresztowaniem. Matka mówiła im z głębokim przekonaniem, że syn ich nie zdradzi. I nie zdradził, bo jak pisał z więzienia, mimo 13-godzinnego śledztwa, wśród zadawanych katuszy do niczego się nie przyznał i nikogo nie wyjawił. Przyszła tu i Bułdysowa z prośbą, by z jej domu zabrano przechowywaną broń.

Matka narzeczonej Tekla Panek, kobieta energiczna i wielka patriotka, jeździła do Rzeszowa, by przez kogoś skontaktować się z Bronkiem. Jej syn Stanisław, najlepszy przyjaciel Bronka w tym czasie nie był obecny w Lutczy, gdyż wyjechał do jakiejś ważnej akcji do Krakowa. Gdyby nie ten wyjazd, może nie doszłoby do wywiezienia Bronka, zorganizowałby niechybnie odbicie więźnia. Pankowa znalazła pośrednika. Był nim strażnik więzienny nazwiskiem Czyż. Mieszkał on przy ul. Lwowskiej niedaleko rynku nowego, po lewej stronie z wejściem od podwórza, na pierwszym piętrze. Posyłaliśmy przez niego jajka, miód, kiełbasę. Pankowa skontaktowała się także z polskim lekarzem więziennym, który jak mi potem mówił, w czasie wizyty zbitego więźnia mógł mu szeptem powiedzieć: „Pozdrowienia od rodziny”. Przyjął je z uśmiechem. Około 20 maja 1944 r. na murach Rzeszowa ukazały się plakaty o skazaniu na śmierć kilkunastu mężczyzn, między nimi figurował Bronek. Plakat taki otrzymał sołtys Wojciech Szurlej, ale go nie podał do publicznej wiadomości, by nas nie zasmucać jeszcze bardziej. Obwieszczenie o skazaniu widziałem w Rzeszowie, lecz o nim w domu nie mówiłem. 

W tym czasie listonosz przyniósł mi kopertę adresowaną ręką Bronka. W pierwszej chwili przemknęła mi myśl, że może udało mu się uciec z więzienia, lecz list był pisany w więzieniu, a nadany na pocztę przez strażnika. A oto odpis listu:

„19 V 44r. Najdrożsi Rodzice i Ty Zosiu!

Ostatnio pisałem do was kilka dni temu, ale wątpię, czy otrzymaliście tamtą kartkę. Ja obecnie leżę ciężko chory z powodu śledztwa. Mam jednak satysfakcję, że do żadnych zarzutów nie przyznałem się, mimo że jeden z Czudca przy konfrontacji mówił, że widział mnie w Strzyżowie. Nikogo również nie wydałem, bo przecież jestem niewinny i o niczym nie wiem. Śledztwo trwało 13 godzin. Mimo wszystko kilka dni temu odczytano mi wyrok śmierci. Nie martwcie się tym, że odejdę z tego świata. Jest nas dosyć dużo na celi, jest nawet wesoło, śpiewają, opowiadają wice i tak czekamy z dnia na dzień, kiedy nastąpi ta chwila. Mogą nas rozstrzelać zaraz, a mogą nawet za kilka dni czy tygodni. W każdym razie wspomnijcie o mnie, a będzie Wam lżej. Pakunki otrzymuję, za które serdecznie Wam dziękuję. Wczoraj otrzymałem miód
i jajka. 

Zosiu Najdroższa, trzymaj się dzielnie i nie rozpaczaj zbytnio. Ja podczas długich godzin więziennych tylko o Rodzicach i o Tobie myślę. Tak! Za krótko trwało nasze szczęście. Okrutny los rozłącza nas na zawsze. Kochana, pamiętam Cię jak odjeżdżałem skuty, a ty zbliżałaś się do mnie, nie chciałem jednak ich prosić
o zatrzymanie się, aby się z Tobą pożegnać. Jestem ciężko chory, że nawet nie przewrócę się sam z boku na bok. Dziś i tak mi coś lepiej, że mogę pisać (na leżący). Jestem ogromnie ciekawy, co u was słychać. Gdyby przynajmniej jakaś wiadomość przeszła do nas. Nic kompletnie nie wiemy, co dzieje się na świecie. Pozdrowienia dla Aliny.

Sklep powinien być w porządku. Ja winien byłem na 5 l wódki punkty, na 3 l są w depozycie, a resztę musiałem dać. Jędrkowi J. winien jestem 300 zł, proszę mu je oddać. Mnie Sp. R.H Strzyżów winna około 1600 zł, odbierzcie. Pieniądze są w sprężynach pod kanapą. Wszystko, co miałem u siebie jest moją własnością i możecie zużyć. Zresztą nie jestem zdolny myśleć teraz o tych sprawach. Jak byli po mnie, „kupili” dużo jajek, ponad 100 i 3 powrozy na bieliznę. 

Kochani! Mimo że siedzę na celi śmierci, mam jeszcze maleńką iskrę ze wyjdę, ale tonący chwyta się i brzytwy. Nadzieja ta na niczym nie oparta. Może Wy jesteście w stanie co zrobić. Nie liczcie się z pieniędzmi, a działajcie szybko, bo w każdej godzinie mogą mnie wywlec i kropnąć.

Na twoje imieniny Zosiu, miałem przesłuchanie. Od rana do samej nocy bito mnie i katowano. Ach, jakie oni sposoby mają. Człowiek jednak wszystko wytrzyma. Zonciu najdroższa, co ja bym dał, żebym Cię mógł chociaż jeden raz widzieć i uścisnąć. Całuję wszystkich. Wasz Bronek. Dajcie ten list także Zosi do przeczytania. Całuję Was mocno. Br Br Br”.

Jednego dnia Pankowa wróciła z Rzeszowa z wiadomością, że przez jakąś Niemkę, żonę wyższego gestapowca można wykupić Bronka za sto tysięcy złotych. Wielu znajomych ofiarowało gotowość przyczynienia się do złożenia tak wysokiej kwoty. Tymczasem zaszły wypadki, które przekreśliły te nadzieje. W Rzeszowie na ulicy zostali zastrzeleni gestapowcy polakożerczy o nazwiskach Flaschke i Pottebaum. W odwet za to w dniu 26 czy 27 maja 1944 r. ukazały się ogłoszenia o wykonaniu wyroku śmierci na skazanych uprzednio więźniach, między innymi figurowało nazwisko Bronisław Boho, Łudziliśmy się jeszcze nadzieją, że wyrok może nie został wykonany, a ogłoszenie zostało podane dla postrachu. Krążyły pogłoski, że skazańcy byli wywożeni do specjalnych robót. Na cmentarz rzeszowski zwłok w tym czasie z więzienia nie przywożono.

Po Świątkach byłem u strażnika Czyża. Mówił mi, że w sobotę przed Świątkami nie miał służby, więc poszedł do sądu, by pobrać należne mu przydziały. Widział, jak wyprowadzano więźniów skutych kolczastymi drutami, między nimi był także Bronek. Załadowano ich na samochód ciężarowy i wywieziono w niewiadomym kierunku. Na liście straconych był także niejaki Bury z Pobitnego, który został, jak się później dowiedziałem, aresztowany wraz z żoną. Pozostawili dwoje dzieci, syna i córkę.
Po wojnie wróciła matka. Była w obozie w Pustkowie koło Dębicy. Mówiła mi ona, że przez okno widziała, jak w sobotę Zielonych Świątek przyjechał do obozu od strony Przemyśla (tak mi mówiła) samochód pełny więźniów. Przypuszczała, że może tam wśród nich znajduje się i jej mąż. Co się z nimi stało, nie wie, ale kobiety prały potem pokrwawioną odzież. A więc i prochy Bronka naszego leżą pewnie tam we wspólnej mogile w Pustkowie.

Jesienią 1944 r., już po ustąpieniu Niemców, nauczycielka Alina Wątrobska, która była łączniczką konspiracyjną, przyniosła mi dwie kartki: jedna pisana przez Bronka z wyrazami pożegnania przed straceniem, druga z wyrazami uznania przez inspektora AK dla bohaterskiej postawy syna. 

„Najdrożsi Rodzice i Zosiu!

Dziś zdaje się już pójdziemy na stracenie. Na razie jestem zupełnie opanowany i mam wrażenie, że zginę tak jak Polak z uśmiechem na ustach. Mamusiu najdroższa, zapomnij o mnie, nie rozpaczaj, to Ci nic nie pomoże. Nie tylko ty jedna tracisz syna, jest nas na celi wielu. Ty, Tatuś staraj się mamusię pocieszyć. Zosiu, przebacz mi, że złamałem ci życie, ale to nie z mojej winy. Tak chciał Bóg. Zosiu, o Tobie myślę i marzę. Pocałujcie Alinę i Staszka. Nie mogę więcej już pisać. Bądźcie zdrowi, zapomnijcie o mnie, a będzie wam lżej. Pozdrowienia dla kolegów. Całuje Was Bronek”. 

Boho Fr. Lutcza, pow. Rzeszów.

Komenda Insp. 1 VII 44

Do Rodziców śp. Ślaza

Przesyłając ostatnia kartę, pisaną przez obywatela „Ślaza” na pamiątkę, składam wyrazy głębokiego współczucia. Jednocześnie melduję, możecie być dumni. Ślaz przez swoje bezprzykładne zdecydowanie i zaparcie przetrzymał wszelkie katusze, nie zdradził nikogo. Na posterunku Wielkości wytrwał do końca. Stał się dla nas, żołnierzy Armii Podziemnej, symbolem bohaterstwa. W uznaniu zasług  położonych
w pracy niepodległościowej przedstawiony został do odznaczenia. 

Inspektor Rej

Pług

A/1

Przekazać na ręce rodziców śp. Ślaza”. 

Przeżywaliśmy boleśnie tak okrutną utratę syna. Przeżywamy ją dotychczas zwłaszcza w miesiącu maju, w miesiącu ujęcia go przez policję niemiecką, katowania i wywiezienia na stracenie. W tak wielkim nieszczęściu pocieszało nas przeświadczenie, że Bronek zginął dla sprawy Polski, że zniósł wszelkie tortury
w czasie 13 – godzinnego śledztwa, nie załamał się i nie wyjawił nikogo. Pociechą dla nas jest list pożegnalny, pisany w dniu wykonania wyroku, w którym donosi, że jest zupełnie opanowany i że ma wrażenie, że zginie jak Polak z uśmiechem na ustach. Pociechą jest pismo kondolencyjne Inspektoratu Armii Krajowej, następnie pośmiertne odznaczenie przez Radę Państwa srebrnym krzyżem orderu Virtuti Militari, przyjęcie jego imienia przez drużynę harcerską Szkoły Podstawowej nr 2 w Lutczy, umieszczenie gablotki pamiątkowej w Muzeum Ziemi Strzyżowskiej. 

Z pamiętnika Stanisława Boho (ur. 1924):

W sklepie na Małówce, w którym od 1942 r. sprzedawał mój brat Bronek był punkt kontaktowy dla działającej w Lutczy organizacji AK. Do organizacji tej wprowadził mnie brat Bronek. W naszym domu podczas okupacji była ukryta broń, którą przewoziłem do sklepu na Małówce. Bronkowi była ona potrzebna do przeprowadzania zadań bojowych przez oddział dywersyjny, którym dowodził.

W dniu 9 maja 1944 r. żandarmeria niemiecka aresztowała brata Bronka w sklepie na Małówce. To aresztowanie miało związek z jego przynależnością do Armii Krajowej, w której był dowódcą oddziału dywersyjnego na terenie Inspektoratu AK w Rzeszowie. Wychodził zawsze obronną ręką z nieprawdopodobnych sytuacji przez okres 5–letniej walki podziemnej. Tym razem jednak szczęście mu nie dopisało. W dniu 9 maja 1944 r. nastąpiło aresztowanie Bronisława przez gestapo w sklepie Spółdzielni Rolniczo – Handlowej w Lutczy na Małówce, w której pracował jako kierownik. Wydany wyrok śmierci w dniu 17 maja 1944 r. na brata, po uprzednich nieludzkich katuszach, jakich doznał 15 maja w dniu imienin narzeczonej oraz ogłoszenie o wykonaniu wyroku w dniu 27 maja 1944 r. był szokiem dla nas, żołnierzy Armii Podziemnej i Lutczaków.

Przez długi okres czasu łudziła się rodzina Franciszka i Ludwiki Boho, że może nie doszło do wykonania wyroku i został wywieziony wgłąb Rzeszy Niemieckiej. Niestety nie wrócił. Po wielu latach, z materiałów zebranych do książki Stanisława Zabierowskiego „Pustków, hitlerowskie obozy wyniszczenia w służbie poligonu SS” wynika, że Bronisław Boho wraz z grupą 60 osób został rozstrzelany w Pustkowie
k. Dębicy. Pocieszeniem dla Rodziców było pismo, jakie otrzymali od komendanta Inspektoratu AK Rzeszów kapitana „Pługa” (Łukasza Cieplińskiego) z daty 1 lipca 1944 r., w którym wyraził głębokie współczucie z powodu bohaterskiego syna. Jednocześnie zameldował, iż mogą być Oni dumni, że „Ślaz” przez swoje bezprzykładne zdecydowanie i zaparcie przetrzymał wszelkie katusze, nie zdradził nikogo – na posterunku Wielkości wytrwał do końca. Stał się dla żołnierzy Armii Podziemnej symbolem bohaterstwa. „Ślaz” za swoją działalność konspiracyjną pośmiertnie został odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari.

Aresztowanie Bronka Boho było ogromnym ciosem dla konspiracji. Mimo nieludzkich tortur stosowanych wobec niego przez oprawców z gestapo nie wydał nikogo. Przed śmiercią przesłał dwa grypsy do rodziny. W ostatnim przed wywiezieniem na rozstrzelanie żegnając się z rodzicami i narzeczoną Zosią Panek, tylko ją i Staszka Panka wymienił w liście. Ta śmierć nastąpiła niemal przed końcem panowania u nas okupantów niemieckich.


  • Franciszek Boho (03.07.1892 r. – 05.04.1980 r.)
  • Stanisław Boho (19.10.1924 r. – 03.12.2010 r.), żołnierz Armii Krajowej ps. „Jantar”, mianowany
    w 2003 r. na stopień Porucznika Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej

Materiał został opracowany przez panią Annę Boho na potrzeby IPN – OKŚZpNP w Rzeszowie

Stanisław Boho jest autorem zamieszczonych na naszej stronie poniższych artykułów:

Artykuł ilustrowany jest fotografiami Bronisława Boho z archiwum rodzinnego, oryginały znajdują się w Muzeum Ziemi Strzyżowskiej.

Zostaw komentarz